Zdjęcie Jacka Nicholsona z filmu Lot nad kukułczym gniazdem to mała prowokacja. Z racji ciągłych poszukiwań metod walki z depresją, czytam o różnych metodach leczenia. Uciąłem sobie krótką pogawędkę z moim psychiatrą na temat "alternatywnych" metodach leczenia. Rozmawialiśmy o Ketaminie i o stymulacji mózgu prądem. O Ketaminie napiszę w innym czasie. Dzisiaj chciałbym powiedzieć o głębokiej stymulacji mózgu.
Mój psychiatra nadmienił, że ciekawe rezultaty przynoszą elektrowstrząsy. Wykonuje się je w znieczuleniu ogólnym. Lekarz wspomniał, że "dla ludzi z głęboką depresją, taki zabieg jest jak przebudzenie". Sądzę że na taki zabieg nie jestem na razie gotowy, tzn. chyba nie jest zemną tak źle.
Wczoraj w Scientific American przeczytałem artykuł popularnonaukowy opisujący głęboką stymulację mózgu prądem. Metoda polega na chirurgicznym wszczepieniu elektrod służących do wysyłania impulsów elektrycznych przez obwody neuronalne, które u osób z depresją nie funkcjonują prawidłowo. Elektrody umieszczone w mózgu, oddziałują na kilka połączonych ze sobą obszarów mózgu. Zostają wszczepione blisko obszaru ciała modzelowatego, ośrodka, z którego obwody neuronalne są zaangażowane w proces podejmowania decyzji, reakcje emocjonalne i pamięć, rozgałęziają się do innych części mózgu. Niektóre odgałęzienia łączą się z przyśrodkową korą czołową, a inne z zakrętem obręczy. Wszystkie nie działają poprawnie w epizodach depresji.
Tak ogólnie elektrody są sterowane urządzeniem, a zasada działania może przypominać rozrusznik serca, tylko w tym wypadku to rozrusznik mózgu :). Aby wprowadzić elektrody, wykonuje się dwie małe dziurki w czaszce.
Metoda nie jest zatwierdzona. Ciągle jest w fazie badań. Do tej pory przeprowadzono około 200 zabiegów w różnych częściach świata.
Może kiedyś doczekamy rozwoju technologi, która pomoże nam wyłączyć to, co na stałe siedzi nam w głowach.
Dziś mija tydzień brania Wellbutrinu. Rano nie potrafiłem się zebrać z łóżka. Bardzo dawno aż tak się źle się czułem. Musiałem wziąć Xanax. Wyszedłem z domu na pociąg. Musiałem iść pieszo, bo na rowerze nie pojechał bym daleko. W sumie w drodze na stację to raczej się wlokłem. Byłem warzywem, które na nikogo się nie patrzy o niczym nie myśli, po prostu sunie do przodu jak przedmiot wprawiony w ruch. Gdy bezwładnie usta otwierają się same i zatrzymują się w takim karykaturalnym ustawieniu specyficznym dla osoby chorej, to zaczynam się bać o siebie i myślę, że jest źle. W sumie bycie żywym zombie, to nic przyjemnego.
Podczas dnia sytuacja się trochę ustabilizowała, ale byłem opryskliwy i nieprzyjemny dla ludzi.
Gdy wróciłem do domu ok. 20, to zjadłem Trittico i padłem do łóżka jak głaz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz